Agnieszka Graff vs. Conchita Wurst, czyli o tym, czym nie zajmuje się polski feminizm

Dwa tygodnie temu na VI Kongresie Kobiet (w tym roku kongres debatował pod hasłami: Wspólnota, Równość, Odpowiedzialność) miała premierę książka Agnieszki Graff Matka feministka (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2014), ukazał się również wywiad z autorką w Wysokich Obcasach. Na Facebooku zawrzało (zgoda, nie na całym, ale wśród moich znajomych owszem), jedyną rywalką Agnieszki Graff na ścianie głównej była zwyciężczyni tegorocznego konkursu Eurowizji, Conchita Wurst. Rozpoczęliśmy debatę (dobra, bardziej jatkę) częściowo jawną, częściowo na czatach – szereg zobowiązań zawodowo-akademicko-towarzyskich niektórym nie pozwolił na otwartą dyskusję, co doskonale rozumiem i czego staram się nie oceniać.

Dość szybko pojawiły się dwa ważne teksty napisane w reakcji na rozmowę z Graff,  Macierzyzm Anny Zawadzkiej i Mój słodki mały backlash Katarzyny Michalczak opublikowany też przez Codziennik Feministyczny. Oba polecam jako zaczyn debaty, którą, niejako rykoszetem, udało się otworzyć Agnieszce Graff, jako początek refleksji nad tym, czym nie zajmuje się tzw. polski feminizm i kogo nie reprezentuje. I nie są to matki i macierzyństwo, w każdym razie nie wszystkie matki i nie tylko macierzyństwo. 

Mnie w rozmowie Moniki Tutak-Goll z Agnieszką Graff oburzył akapit o zegarze biologicznym, który tyka… Argument z zegara słyszę od dwóch lat dość często, kiedy to stuknęła mi trzydziestka, a dzieci nadal nie mam, co irytuje życzliwe koleżanki z pracy, moją byłą ginekolożkę, polityków prawicy, troskliwe ciotki, demografów oraz Kościół i biedny naród polski, pochylonych nad przyszłością własnych emerytur. Ale teraz padł z ust mojej wykładowczyni, współpracowniczki i jednej z najlepiej rozpoznawanych postaci polskiego feminizmu. Słyszłam, że podczas spotkania autorskiego Agnieszka Graff wytłumaczyła, że miała na myśli fizjologię kobiecego ciała, że w pewnym wieku dziecko urodzić jest trudno. Fakt. Najbardziej jednak zdziwiło mnie protekcjonalne stwierdzenie jakoby macierzyństwo stanowiło o dojrzałości, było jej naturalną konsekwencją. Cóż, mnie do dorosłości doprowadziły zupełnie inne doświadczenia choćby długa choroba, cierpienie i śmierć bliskiej osoby, studia, szereg zawodów miłosnych, rozstań, pożegnanie z doktoratem, wejście na rynek pracy i kredyt hipoteczny. 

Tyle osobistej frustracji, przejdźmy do konkretów. 

Feministyczny brak zrozumienia dla macierzyństwa jest lustrzanym odbiciem obojętności i irytacji, jakie w obiegu konserwatywnym budzi feminizm czy szerzej – kobiece aspiracje zawodowe, potrzeba autonomii, (…) nie godzę się na podział feminizm dla niezależnych, konserwatyzm dla udomowionych.

 (Agnieszka Graff, Matka feministka, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2014, s. 19.). 

A ja nie godzę się na robienie z feminizmu (kolejny raz) dziewczynki do bicia. „Feministyczny brak zrozumienia“? Ze wszystkim co dalej się zgadzam, ale wystarczy jeśli pod „Feministyczny brak zrozumienia“ podstawimy: „Brak zrozumienia Kongresu Kobiet“, a żeby być bardziej precyzyjnymi: „Brak zrozumienia pracodawców“, „Brak zrozumienia polityków“, a zgodzę się z całym akapitem. Bo polski feminizm to nie Kongres Kobiet, w każdym razie nie tylko. Na szczęście autorka wielokrotnie sobie zaprzecza rzetelnie cytując teksty znakomitych badaczek, w większości polskich feministek, poświęcone macierzyństwu oraz wspominając manify i inne protesty środowisk feministycznych, w których brała udział, a których tematem niejednokrotnie były kwestie dotyczące sytuacji matek.

(…) nadmiar prywatności ciąży jak fatum nad polską debatą o rodzicielstwie; moim celem jest właśnie u p o l i t y c z n i ć macierzyństwo, nie zaś opowiedzieć o własnym doświadczeniu. 

(Agnieszka Graff, Matka feministka, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2014, s. 22.). 

A mnie się wydaje, że macierzyństwo jest polityczne od dawna, jeśli nie od zawsze, przynajmniej tak mnie uczono na zajęciach z polityki społecznej, prawa i na gender studies, a także, ilekroć rozpoczynałam nową pracę, na szkoleniach BHP. Nie sądzę, aby macierzyństwo wymagało upolitycznienia, a jedynie ponownego przemyślenia w ramach określonych struktur i obszarów życia społecznego, ale oczywiście mogę się mylić. A nadmiar prywatności ciąży jak fatum nie nad polską debatą o rodzicielstwie, ale nad ostatnią książką Graff. Moim zdaniem jej najbardziej osobistą i poruszającą wypowiedzią od lat. Nie jestem matką, nie wiem czy nią kiedykolwiek będę, nie wiem czy chcę nią kiedykolwiek zostać, ale jestem córką, wnuczką, siostrzenicą, jestem też „ciocią Kachą“ chociaż wolę kiedy dzieciary mówią do mnie po imieniu. I dlatego też dla mnie jest ta książka. Nie pomimo, ale właśnie ze względu na sposób, w jaki Agnieszka Graff pisze o własnym doświadczeniu macierzyństwa, jej osobistym do niego dojrzewaniu, podejmowaniu często trudnych decyzji, o jej emocjach. Matka feministka wkurza, wzrusza, momentami nudzi, często bawi, na pewno zapada w pamięć. Dla wielu kobiet, matek, babek, sióstr i ciotek może być ukojeniem. Wiem, że dla kilku jest.

I mam nadzieję, że to przyczynek do debaty o stanie polskiego ruchu feministycznego, jego błędach, ale też osiągnięciach i dążeniach. Mamy, miłe panie, do odbycia ważną rozmowę. Różnie bywało, to prawda, ale nadal więcej nas łączy niż dzieli i nadal jest tu sporo do zrobienia.